O blogu

Będę tu zamieszczać swoją "rysunkową twórczość", żeby w końcu pochwalić się światu ;) Kiedyś może opublikuję któreś ze swoich opowiadań. Czasem też wtrącę ciekawe wątki mojego życia - głównie komiczne, bo je kocham najbardziej! No to miłego baraszkowania po moim blogu ;)

niedziela, 17 kwietnia 2011

Tajemnica Terriego Sholesa (opowiadanie)

Cóż ja mogę powiedzieć... napisałam kolejne opowiadanie! Jednak jest ono dopiero drugie na tyle dopracowane, że w miarę nadające się do publikacji. Hermes już je przeczytała i je chwali, z czego się bardzo cieszę :)) Dziękuję, Hermesie, że zgadzasz się pełnić funkcję mojego krytyka xD

Zastrzegam, że jest to mój debiut w dziedzinie romansu/kryminału/dramatu, z czego najciężej przyszło mi się uporać z kryminałem (przeczytałam tylko "Nawiedzony Dom" Chmielewskiej, "Jeźdźca Bez Głowy" - Reid Thomas Mayne, oraz pół "Psa Baskerville'ów" (tylko pół, bo nie zdążyłam i musiałam oddać do biblioteki, a potem jakoś już nie miałam czasu do tego wracać). Dlatego z góry sorry za błędy.





Tajemnica Terriego Sholesa


„Zima jest najpiękniejszą z pór roku.” – pomyślał stary John, pykając fajkę w fotelu przy kominku i przyglądając się krajobrazowi za oknem. „Bo cóż jest piękniejszego nad białą okolicę, iskrzącą się w promieniach popołudniowego słońca?”

- Mróz trzyma, oj mocno! – zawołała od progu jego żona, Kate, otrzepując śnieg z płaszcza i puchatej czapki. – A to dopiero szósty grudnia! Kupiłeś może już coś dzieciakom?

- Kochanie, mają po trzydzieści lat, obejdą się bez prezentu. – mruknął zamyślony John, nie odrywając wzroku od ulicy zasypanej śniegiem. Przejeżdżająca nią bryczka zaprzężona w dwa białe konie, ledwo odznaczające się na skrzącym puchu, zatrzymała się przed kamienicą nieopodal domu państwa Morrisów.

Woźnica wytarł nos o dłoń, a gdy drzwiczki powozu otworzyły się, nachylił się w stronę wysiadającego pasażera i począł coś doń mówić. Zaintrygowany John wstał z fotela i podszedł do okna, starając się wypatrzyć nowoprzybyłego, jednakże bryczka całkowicie przysłaniała jego postać.

- Ależ ten listopad był okropny, nieprawdaż? – z zamyślenia ponownie wyrwała go żona. – A ta powódź w Dover! Straszna historia.

- Tak, doprawdy straszna. – nie poddawał się, wyciągając szyję jak tylko się da.

- Zginęło wtedy tyle osób… - głos pani Morris dobiegał tym razem z kuchni. – A części do tej pory nie odnaleziono. To już przecież ponad trzy tygodnie!

Mężczyzna po pięćdziesiątce, z włosem pokrytym siwizną, zrezygnowany odszedł od okna i opadł na fotel, przypominając sobie o swej fajce. Po głowie chodziła mu teraz tylko jedna myśl: „Mojej żonie jadaczka nigdy się nie zamyka”.

- A ty co tak siedzisz? Zrobiłbyś coś pożytecznego. Dla swoich uczniów, na przykład. Jesteś dyrektorem, czy nie?

„Od śniegowego puchu piękniejsza jest tylko cisza, gdy Kate śpi.” – westchnął w myślach.

7 grudnia 1865 roku nie był już tak bajkowy, jak niedziela. Słońce skryło się za chmurami, miasto spowiła poranna mgła, śnieg zamienił się w błotnistą ciapę, a gdy Big Ben wybił godzinę ósmą, nieszczęśni uczniowie koedukacyjnej szkoły średniej musieli udać się do klas na pierwsze tego dnia zajęcia.

Wśród nich wyróżniał się pewien osiemnastolatek, rozglądający się znużonym wzrokiem po tłumie licealistów śpieszących do swych klas. Jego brązowy, znoszony mundurek z logo starej szkoły przykuł uwagę Johna, będącego przecież dyrektorem tej placówki.

- Dlaczego nie nosisz czarnego mundurka, jak wszyscy? I czemu nie jesteś jeszcze w klasie?

- Dziś zostałem przeniesiony, panie dyrektorze. Krawcowa nie zdążyła jeszcze uszyć mojego mundurka. Nie wiem nawet, do której klasy zostałem przydzielony.

- Musisz jak najprędzej coś z tym zrobić. – mruknął, przeglądając dłonią stan kołnierza brązowej kamizelki. - I krawat! W tej szkole obowiązuje. Jak ty się w ogóle nazywasz?

- Terry Sholes.

- Sholes, Sholes… Nie znałem może twoich rodziców?

- Szczerze w to wątpię, panie dyrektorze. – powiedział bez emocji.

John przypatrzył się młodzieńcu. Miał on raczej dziewczęcą urodę, łagodne rysy twarzy. Fryzura mieściła się w kryteriach normy, niedbale ułożona, choć jego zdaniem można by ją trochę przystrzyc. Jak większość uczniów, był wyższy od niego, ale nie wybijał się na tle innych. Właściwie wszystko było w nim do obrzydzenia zwyczajne. Byłoby… gdyby nie niebieskie, puste oczy, bez wyrazu. Zaś ton jego głosu przywodził na myśl skazańca, któremu zostało tylko parę dni życia i godząc się z tym, nic już go nie obchodziło.

- Dobrze, możesz odejść. Ach, tak. W sekretariacie dostaniesz informację na temat swojej klasy. A… - zawiesił głos, a przepytywany zatrzymał się.

- Skąd wiedziałeś, że jestem tu dyrektorem? Powiedziałeś, że dopiero dziś cię tu przeniesiono.

- Na tablicy ogłoszeń w głównym holu widnieje nazwisko dyrektora. Biorąc pod uwagę to, jak jest pan ubrany, pański styl chodzenia, oraz przede wszystkim pańskie nazwisko na aktówce, którą trzyma pan w dłoni, wywnioskowałem, iż jest pan dyrektorem tej szkoły.

John z zaskoczeniem spojrzał na swoją aktówkę, o której sam zapomniał. Skinął głową na ucznia, pozwalając mu odejść, sam zaś popadł w zwykłą dla siebie zadumę.

Sholes… Terry Sholes. Dałby głowę, że skądś go zna.

- Wuju. Niedługo święta. Masz zamiar pracować nad tą sprawą w Boże Narodzenie?

- Tak.

- Ależ wuju!

- Mówiłem ci, mów mi Chuck.

- Ej, Emily, daj Chuckowi spokój. – do pokoju weszła siostra komendanta i upomniała córkę. – I przestań męczyć wujka o polowanie.

- Tym razem nie chodziło mi o polowanie. – mruknęła pod nosem dziewczyna, wstając z klęczek i otrzepując spódnicę. – Nie myślisz czasem, matko, że Chuck się przepracowuje?

- Nie. – Marion poprawiła fryzurę, wpinając we włosy elegancką spinkę ze złotą różą. – No. Wychodzę, kochanie. Bądź grzeczna i nie zagaduj zbytnio wujka.

Emily zgrzytnęła zębami i zacisnęła pięści. Jej matka znów gdzieś wychodziła, a ona musiała zostać z najnudniejszym człowiekiem świata – Chuckiem, komendantem policji. Odprowadziła matkę spojrzeniem, zastanawiając się, czy ta kobieta rzeczywiście nosiła ją dziewięć miesięcy pod sercem. Nie wyobrażała sobie Marion z brzuchem, zajadającą się ogórkami w sosie tiramisu. Była uosobieniem elegancji i galanterii, zamożną wdową, której żałoba nie trzyma się długo.

Jedyne, co Emily odziedziczyła po matce, to nietuzinkowa uroda. Gęste jasnoblond włosy, jasna cera, mały nosek i orzechowe, przenikliwe oczy – gdyby tylko chciała, wielu chłopców by się nią interesowało. Rzecz w tym, że ona nie chciała. Nigdy nie ubierała się stosownie do chwili, uroczą twarzyczkę często psuł wyraz złości, lub ogromnego znudzenia, a dla każdego pozornego adoratora przeznaczała specjalne, odpychające spojrzenie. Mimo to, jej długie lśniące włosy wciąż wzbudzały zainteresowanie wśród uczniów Szkoły Londyńskiej.

Jednego nie można było jej odmówić – na dźwięk słów, takich jak „przygoda”, „tajemnicze” bądź „niebezpieczne” jej oczy ożywiały się, a uszy nastawiały bacznie. Jej mottem zaś było: „szczęściu należy pomagać”.

- Chuck, kiedy weźmiesz mnie na polowanie? – marudziła.

- Jak skończysz trzydzieści osiem lat.

- Dlaczego dopiero wtedy?

- Bo dopiero wtedy dojrzejesz.

Emily warknęła. Ledwo się powstrzymała, by nie tupnąć nogą, jak małe rozkapryszone dziecko.

- Jestem niemal pełnoletnia. Inne dziewczęta już dawno dosiadły konia.

- I ty również.

- Ale samo siedzenie po damsku w siodle z suknią o tylu falbanach, że cięższą ode mnie samej, nie można porównywać z prawdziwym polowaniem!

- A czy inne dziewczęta były na polowaniu? – Chuck był stoikiem. Wykazywał się nadzwyczajną cierpliwością. Tylko on mógł wychować siostrzenicę.

- Nie. – Emily wiedziała, że zostanie zbita z pantałyku, ale nie poddała się. – Umiem jeździć. Przecież Peter mnie nauczył.

- Peter ma dwanaście lat.

- A mimo to był na polowaniu! Ja mam siedemnaście lat!

- Ty to co innego.

Nie mogąc tego wytrzymać, niemal wybiegła z pokoju. Po chwili wróciła z nożem kuchennym w dłoni i zamaszystym ruchem obcięła sobie jeden z jasnych kosmyków.

- Mogę poświęcić swoją urodę. – powiedziała stanowczo, ściskając mocno jasny lok.

Chuck przypatrzył się jej i uśmiechnął lekko pod wąsem.

- Nie wątpię. Ale twoja matka zemdleje, gdy się dowie, co zrobiłaś.

Emily podjęła decyzję już wcześniej. Nie czekając na pozwolenie, wzięła parę funtów i udała się do fryzjera Marion.

Kiedy następnego dnia przyszła do szkoły z włosami nie sięgającymi nawet ramion, wzbudziła powszechną sensację. Jednak pierwszym, kto odważył się do niej podejść i spytać, co się stało, był Peter, trzymający w rękach teczkę z wypracowaniem z angielskiego.

- Jak Marion? – od tego zaczął, poprawiając okulary.

- Jeszcze o tym nie wie. – westchnęła, starając się nie myśleć o gapiach. Jedno jest pewne – liczba natrętów nagle wzrośnie, lub gwałtownie zmaleje.

- A co znów się stało z twoim mundurkiem?

Czarna spódnica, którą zwykły nosić uczennice tej szkoły, została zamieniona spodniami, a koszulka wydawała się zbyt szeroka w ramionach.

- Postanowiłam zostać facetem.

Peter przez chwilę patrzył na nią z podziwem. Nie wspomniał, że to absurdalny pomysł. Choć jej męska wersja zapowiada się interesująco.

- Żeby otrzymać pozwolenie na polowanie? Przecież Chuck i tak się nie zgodzi.

- Nie musi o tym wiedzieć. Pójdę do innej grupy łowców i zgłoszę się na ochotnika.

- Ale wiesz, że jak cię zdemaskują…

- Nie zdemaskują.

Nie odezwał się już. Emily miała tupet i mnóstwo odwagi. Była typem dziewczyny, którą nudzą przyjęcia urodzinowe i ozdabianie choinki. Potrzebowała silnych wrażeń, których tylko ona sama mogła sobie dostarczyć. Podziwiał ją.

- Czekaj…

- Co? – Emily przystanęła krok przed Peterem.

- Słyszę jakieś straszne rzępolenie.

- W takim zgiełku? – rozejrzała się po korytarzu, gdzie setki uczniów rozmawiało na różne, nudne tematy.

- Chodź.

- Ale… zaraz będą lekcje! – wyjąkała, ale podążyła za chłopcem.

Poprowadził ją przez tłum, w lewo do ślepego zaułku.

- Tutaj. – wskazał drzwi z numerem 211.

- To sala muzyczna. Nic dziwnego.

- Nie jesteś ciekawa, to nie… - wzruszył ramionami, ale drzwi zostały już lekko uchylone.

Wślizgnęli się chyłkiem do pomieszczenia i schowali za fortepianem. Emily, jako że była wyższa, wychyliła lekko głowę.

- To ten nowy.

Peter wystąpił kroczek i spojrzał w kierunku, w którym patrzyła przyjaciółka. Na jednym z krzeseł siedział nowy uczeń w mundurku ze starej szkoły, jeżdżąc smyczkiem po skrzypcach. Dźwięki, jakie wydawały struny, przypominały trzeszczenie starego fotela bujanego w połączeniu ze skrzypieniem metalu trącego o zbite szkło. Chłopak zagrał jeszcze dwa podobne dźwięki i wstał gwałtownie, z zamiarem rozbicia instrumentu o podłogę.

- Nie! – wyrwało się Peterowi.

Emily nastąpiła mu na nogę, ale było już za późno. Oboje wyszli zza fortepianu.

- Do tego trzeba mieć dużo cierpliwości. – dodał. - Jak długo grasz?

- Dwie godziny.

- Nie wszystko umie się od razu. – westchnął, odbierając mu instrument, by przypadkiem go nie uszkodził.

- Dlaczego jeszcze nie masz naszego mundurka? - odezwała się Emily.

- Wszyscy zadają mi to samo pytanie. – wywrócił oczami i spakował nuty do torby.

- Nie jesteś ciekaw, jak się nazywamy?

- Nie.

- Jestem Emily Parker, a to mój przyjaciel Peter Jones. – powiedziała twardo, mrużąc gniewnie oczy. – A ty jesteś Terry, prawda?

- Dlaczego wszyscy ciągle mnie o coś pytają? – odparł znużonym głosem, zakładając torbę na ramię i kierując się ku drzwiom. – Ja na przykład nie spytałem cię, czemu nosisz męski mundurek, ani ciebie, dlaczego spałeś na poprzedniej lekcji.

- Czekaj! Skąd ty to… - przed dokończeniem zdania powstrzymał go pusty wzrok Terriego, nie wyrażający żadnych emocji. Było w jego oczach coś przerażającego.

- Na policzku masz odciśniętą ramkę okularów, musiałeś ją długo przyciskać, zapewne gdy podpierałeś się dłonią na łokciu. Uczniowie w takiej pozycji najczęściej śpią. A ty, Emily… jesteś kolejnym rozpuszczonym dzieciakiem.

Nie odwracając się do rozmówców przez całą swoją wypowiedź, patrzył pustym wzrokiem w martwy punkt drewnianych drzwi, jakby recytował wykutą na pamięć formułkę pacierza. Skończywszy, pociągnął klamkę i wyszedł.

Chuck Pendleton nigdy nie był nałogowym palaczem. Lubił zapalić okazyjnie, dla towarzystwa, jakieś dobre cygaro, lub po prostu pyknąć sobie fajkę dla relaksu. Chociaż zdawałoby się, że tak spokojnemu człowiekowi dym jest nie potrzebny, ostatnimi dniami Chuck niemal nie rozstawał się z fajką. Nurtowało go wiele pytań dotyczących prowadzonej przez niego sprawy.

Dnia 12, 13 i 14 listopada 1865 w Dover ponad dwadzieścia tysięcy domów zostało zalanych przez nieustające, gwałtowne opady i wezbraną wodę w porcie. Ofiary śmiertelne szacuje się na 38% zalanych rodzin. W nocy, 12 listopada, woda niespodziewanie wylała, zaskakując mieszkańców podczas snu. Ocaleli znaleźli schronienie w wielu okolicznych placówkach publicznych, wsparcia udzielał im także specjalny oddział z Londynu. Część tamtejszej ludności, w obawie przed nawrotem katastrofy, zmieniła miejsce zamieszkania, emigrując do miast położonych bardziej w głąb lądu.

Na dzień przed atakiem żywiołu w Dover czterdziestoletnia wdowa powiesiła się na bacie do popędzania koni w powozie. Z początku myślano, że była po prostu jedną z ofiar powodzi, lecz niejaki Mathew Stilts zeznał potem na komendzie, że widział ofiarę zawieszoną na linie dnia poprzedniego. Sekcja zwłok potwierdziła przyczynę zgonu. Jednak rankiem 20 listopada zawiadomiono policję o śmierci Stiltsa. Zmarł na zawał serca.

Wydarzenia sprzed tygodnia zmusiły komendanta Chucka do podjęcia pewnych kroków. 8 grudnia, w nocy, zamordowano młodego chłopaka na jednej z ulic Londynu. Dozorca znalazł go rano zapakowanego w niebieski worek, w pojemniku na śmieci.

„Wór był duży, a że jako dozorca wiem, że ludzie często wyrzucają rzeczy w całkiem dobrym stanie, postanowiłem sprawdzić, czy nie było tak przypadkiem i tym razem. Wydało mi się dziwne, że śmieci śmierdzą dwa razy bardziej niż zwykle, zwłaszcza że w zimie cuch z nich raczej się nie ulatnia. Kiedy otworzyłem worek… byłem w szoku.” – zeznawał.

W worku leżał zasztyletowany młodzieniec z zamożnej rodziny. Jako, że oba tajemnicze zgony wydarzyły się w tak krótkim przedziale czasu, Chuck postanowił porównać to morderstwo do sprawy wdowy. Nie znalazł żadnych powiązań, jednak przypadkiem odkrył, że Mathew Stilts był z nią spokrewniony. W dodatku cała trójka wywodziła się z zamożnych rodzin. Na podstawie tych faktów Chuck Pendleton rozpoczął śledztwo w sprawie morderstwa.

- Wujku, nieeeeeeee! – zawyła żałośnie Emily, stając w progu pokoju w zaśnieżonych butach i płaszczu oraz puchatej czapce. – Znowu pracujesz! Wiesz, który dzisiaj jest? Szesnasty!

- Mówiłem ci, mów mi Chuck. – westchnął, nie spoglądając nawet w jej stronę. – I zdejmij te buciory, zabłocisz wykładzinę.

- A gdzie mama? – spytała, posłusznie ściągając odzież wierzchnią.

- Musiała wyjechać służbowo. Nie martw się, wróci na Wigilię.

„Ona? Służbowo?! Przecież to kobieta festiwali!” – pomyślała z rozbawieniem Emily, wieszając czapkę na haczyku w sieni.

- Chuck… a…

- Nie.

- Ale…

- Nie.

- Nie chodzi mi o polowanie! – krzyknęła zdenerwowana, mimo że z początku właśnie o to jej chodziło. – Możesz mi coś szczerze powiedzieć?

- A. – Chuck odłożył akta potencjalnych ofiar morderstw i spojrzał na siostrzenicę. – Co chcesz wiedzieć?

- Czy ja jestem rozpuszczona? – wyrzuciła to z siebie.

- Hmm. – Chuck zastanowił się chwilę. – „ JA chcę iść na polowanie, JA chcę nauczyć się szermierki, JA chcę nosić męskie ciuchy.” – przy ostatnim zganił ją spojrzeniem. – A twoje zachowanie w stosunku do chłopców, którym się podobasz, nie należy do najprzyjemniejszych.

- Nie lubię, gdy ktoś mnie wywyższa, podczas gdy sama się tak nie czuję.

- To dobrze. Tylko mogłabyś to im oznajmić w trochę łagodniejszy sposób niż walenie podręcznikiem do chemii po ich głowach. Nie wiesz, jak oni się czują. Zwłaszcza, że obraza honoru jest dla młodego mężczyzny największym szyderstwem.

Emily stała chwilę w progu, myśląc nad słowami wuja. Może rzeczywiście zachowywała się niezbyt odpowiednio przez ostatnie lata? Jednak z drugiej strony jej metody doprowadziły do redukcji adoratorów o 90%. – wyszczerzyła się do siebie w myślach.

- Kto ci to powiedział? – spytał Chuck, przyglądając się jej spokojnie.

- Zaraz ktoś powiedział…! – oburzyła się, jednak napotykając wzrok wieloletniego komendanta, świetnego detektywa, poddała się. – Taki jeden… Terry.

- Widzisz? Jeden z twoich adoratorów odegrał się na tobie.

- Tyle że on mnie nie adorował! – rzuciła wściekła. – Nie powiedział tego z zemsty, tylko szczerze, przez czystą logikę! Ledwie się poznaliśmy, a on wiedział o mnie więcej niż ja sama! – wymaszerowała z salonu. Po chwili Chuck usłyszał trzaśnięcie drzwi od jej pokoju.

- Emily, Emily! – Peter z trudem łapał oddech. – Chodź szybko! Już się prawie zaczęło!

- Naprawdę? – Emily pobiegła za Peterem.

20 grudnia, dzień przed rozpoczęciem przerwy świątecznej, w Szkole Londyńskiej wiele się działo. Wszyscy uczniowie zamiast zwykłych mundurków ubrani byli w odświętne żakiety i fraki, a panny w skromne, lecz ozdobne sukienki. Każda sala, każdy korytarz był przyozdobiony dzwoneczkami, czerwonymi kokardami, złotymi bombkami i pachnącymi igliwiem choinkami. Zapach świątecznych wypieków roznosił się ze studenckiej kuchni po całej szkole. Lekcje odbywały się na zasadzie „Lekcja. Temat. Przeczytajcie utwór ze strony…”, przy czym każdy uczeń nie posiadał podręcznika, więc ożywione rozmowy na temat Bożego Narodzenia rozbrzmiewały w każdej klasie. Scena ze szkolnego kółka teatralnego została przeobrażona w szopkę betlejemską, a młodzi aktorzy wystawili swoją inscenizację nadchodzących świąt.

Podczas każdej uroczystości sir Oliver Van Danez, mistrz szermierki Uniwersytetu Londyńskiego miał zwyczaj zaprezentować swoje umiejętności ze szpadą podczas walki ze studentami koła szermierczego. Jednak największą atrakcją zawsze był ostatni pojedynek: każdy mógł wyzwać Olivera, a ten, kto go pokona, otrzyma oficjalny tytuł mistrza, oraz przywilej poproszenia przegranego o cokolwiek, tak, że ów nie może odmówić jego wykonania. Emily uwielbiała te pojedynki, oraz… samego Olivera.

Razem z Peterem próbowali przedrzeć się przez tłum rozentuzjazmowanych studentów jak najbliżej podestu, na którym miał odbywać się pojedynek. Peter kurczowo trzymał jedną ręką swoje okulary, drugą ściskał dłoń Emily, jak zwykle ubranej w męski mundurek. Dziewczyna z trudem przeciskała się przez wysokich uczniów ostatniego roku. Nie raz zdarzyło się, że przypadkiem nadepnęła komuś na stopę, bądź ciągnięta przez Petera popchnęła kogoś na tyle mocno, że biedak niemal utracił równowagę.

W tłumie mignęła jej twarz Terriego. Jego bolesne, acz prawdziwe słowa zapadły jej w pamięć, lecz wiele wyniosła z tej nauki i jemu to zawdzięczała. Widziała, że stoi sam w tym tłumie. Odłożyła na bok dumę i urazę i pociągnęła go za rękaw, wstrzymując na chwilę Petera.

- Chodź z nami, Terry. – uśmiechnęła się do pustych oczu, które spojrzały na nią z mieszaniną obojętności i zaskoczenia. – No, stąd nic nie widać.

Terry kiwnął głową i przejął prowadzenie od Petera. Jako że był zdecydowanie wyższy od niego, i na równi z resztą tłumu, lepiej mu poszło torowanie drogi i niebawem znaleźli się wszyscy na pierwszej linii frontu.

Wrzawa podniosła się, gdy na podest wskoczył zwinnie blondyn przyodziany w biały strój, trzymający w dłoniach szpadę i ochraniacz.

- Powodzenia, Oliver! – krzyknęła rozentuzjazmowana Emily, machając ku niemu jedwabną chustą, podobnie jak reszta panien.

Peter popatrzył na nią oskarżycielsko.

- No co ty? Ja od lat czekam, aż wreszcie się potknie, a ty mu kibicujesz? UUUU! Zginiesz! – wykrzyknął ku mistrzowi zbulwersowany Peter.

Terry się nie odzywał.

- Witam panie i panowie! – przywitał się Oliver, kłaniając nisko. – Jak co roku…

Po krótkiej, treściwej przemowie pięcioletniego mistrza szpady, rozpoczęły się pojedynki. Na pierwszy ogień poszedł nauczyciel, pan Jones. Po długim, nie mogącym się rozstrzygnąć pojedynku, sędziowie zakończyli go remisem. Następnie walczyli członkowie koła fechtunku, aby wyłonić zwycięzcę, który zmierzy się z mistrzem. Widowiskowy pojedynek mistrzów również zakończył się zwycięstwem Olivera.

Nadeszła pora na czas wyzwań. Każdy, nawet ten, kto nigdy nie miał szpady w dłoni, mógł rzucić wyzwanie mistrzowi i się z nim zmierzyć.

- Naprawdę nie ma chętnych? – powiedział Oliver udając zawiedzionego, na co tłum jednocześnie zareagował śmiechem. – Czyżby w tej szkole nie było żadnego odważnego, kto stawi mi czoło? A może jest, tylko nie chce się wybijać? Więc może ja kogoś wybiorę? Powiedzmy… - zastanowił się.

Nastała cisza. Każdy w roztargnieniu czekał, kogo wybierze mistrz.

- Zdaje się, że ty, młody paniczu od lat życzysz mi porażki. – wskazał na Petera. – Może to ty jesteś tym, który mnie pokona?

Peter przełknął ślinę. Nie znał się nic a nic na szermierce, poza tym Oliver znęcał się nad nim nawet nie mając przy sobie szpady.

- Oliver. - odezwała się Emily, modulując głos na niższy. – Może wybierz kogoś, kto będzie w stanie ci sprostać.

- Ucisz się. – powiedział cicho, tak że tylko uczniowie stojący najbliżej mogli go usłyszeć. – Wybrałem Petera, a jeśli on nie chce ze mną walczyć, jest tchórzem.

Emily stanęła w bezruchu. W żadnym ze snów nie wyobrażała sobie, by Oliver mówił do niej takim tonem. Nawet, jeśli wziął ją za faceta. Poczuła, jak jej serce zamienia się w lód.

- Zrobię to. – powiedział Peter twardo.

- Ależ Peter…!

- Skoro „mistrz” chce, bym z nim walczył, nie odmówię. – już miał wchodzić na podest, lecz powstrzymała go dłoń Terriego.

- Nierozsądnym jest walczyć z kimś, kto jest od ciebie starszy o sześć lat i wyższy o czterdzieści centymetrów. – powiedział mądrze. – Ja to zrobię.

- Terry? – zdziwiła się Emily. – Znasz się na szermierce?

- W dzieciństwie trochę trenowałem. – mruknął, ściągając czarną marynarkę.

- Proszę. – zacmokał Oliver. – No dobrze. Pamiętaj, trafisz mnie raz i możesz poprosić o cokolwiek, co chcesz, bym zrobił.

Terry wskoczył na podest, Oliver przybrał postawę en garde. Podano Terriemu szpadę, lecz zrezygnował z ochraniacza na głowę.

- Nie będę chował twarzy przed mym przeciwnikiem.

- Co on wyczynia? – Emily była zaniepokojona. Peter wpatrywał się w Terriego jak we wzór waleczności.

- Skoro tak. – Oliver ściągnął z głowy swój ochraniacz. – To dam ci trochę forów. – uśmiechnął się złośliwie.

Rozpoczęła się walka. Po pierwszych krokach i pchnięciach Oliver zorientował się, że nie ma do czynienia ze zwykłym amatorem. W sali roznosił się tylko metaliczny dźwięk uderzających o siebie szpad. Po pół minucie Terry zaliczył pierwsze dźgnięcie. Oliver zaśmiał się i ruszył z podwójnym natarciem. Terry sparował cztery ciosy i sam zaatakował. Nie zdążył dosięgnąć przeciwnika, zamiast tego poczuł pieczenie i gorąco na prawym policzku. Dotknął go dłonią i zobaczył na palcach własną krew.

- Terry! – usłyszał z dala głos Emily.

Rzucił się na Olivera zasypując go pchnięciami swej szpady – przeciwnik sparował trzy z nich, a przed resztą zręcznie się uchylił. Oliver był szybszy i wycelował szpadę w jego krtań. Sędziowie ogłosili Olivera ostatecznym zwycięzcą.

Peter zawiedziony zobaczył, jak mówi coś do Terriego, lecz tłum był na tyle głośny, że nie zdołał usłyszeć, co. Terry rzucił szpadę i zszedł z podestu z uniesioną głową.

- Co ty sobie myślałeś, nie zakładając ochraniacza?! – dopadła go Emily, przecierając swoją jedwabną chustką jego zakrwawiony policzek.

- Zostaw mnie! – odrzucił jej pomoc i ruszył pewnym krokiem w stronę wyjścia.

- Znów poniosły go emocje. – westchnął Peter. - Zupełnie jak z tymi skrzypcami.

Emily nic nie powiedziała. Patrzyła za odchodzącym Terrym, trzymając w ręku jego marynarkę i stojąc tyłem do triumfującego Olivera.

Chuck zagryzał fajkę w nerwach. Nie minęło pięć dni, a znalezione zostały następne zwłoki młodego panicza. Ta sprawa zaczynała przybierać niebezpieczny obrót, w zbyt szybkim tempie. Jak krótki czas dzieli go od kolejnych ofiar? Dzień? Godzina? Nie był aż tak dobrym detektywem, by ocenić kto popełniał te zbrodnie, pewnym było jednak, że uczyniła to ta sama osoba. Miał więc do czynienia z bezwzględnym, seryjnym mordercą.

Motywy zabójstwa wciąż pozostawały nieznane. Ofiary to jednak nie przypadkowe osoby. Wszystkie łączy zamożne pochodzenie, pierwsze dwie dalekie pokrewieństwo, a dwie kolejne wiek, płeć i wzrost. Czyżby sprawca na kogoś polował, czy ma plan, którego szczegółów Chuck jeszcze nie poznał…?

Cztery zgony. Samobójstwo, śmierć naturalna i dwa morderstwa – te ostatnie już w Londynie. To są fakty. Ale czy pierwsze dwa rzeczywiście były takie, na jakie wskazują wszystkie poszlaki? Może ktoś był u tamtej wdowy w dniu, w którym się zabiła? A jeśli to nie było samobójstwo? Nawet jeśli, wciąż pozostaje kwestia zawału serca Stiltsa. Pod to nie można podłożyć już żadnych koncepcji zabójstwa. Jednak… cztery zgony. Nie, to był by zbyt wielki zbieg okoliczności.

Jeśli szybko nie ustali tożsamości winowajcy, grabarz będzie miał pełne ręce roboty.

Tymczasem w domu państwa Morrisów pełną parą trwały przygotowania do świąt Bożego Narodzenia. John starał się ignorować zapracowaną małżonkę, paplającą bez przerwy coś do dzieci. Zaszył się w swoim fotelu naprzeciw okna, skąd miał pełny widok na zaśnieżoną ulicę. Martwiła go sprawa tego chłopaka. Już kilka dni temu, przeglądając szkolne kartoteki, odkrył, że nie ma w nich jego karty. Nigdy nie był uczniem Szkoły Londyńskiej.

Jednakże jego postawa była doprawdy nienaganna. Oceny imponowały Johnowi, ten nowy był jednym z najlepszych jego studentów. Co prawda, jego wygląd nadal wymagał nieco poprawek, ale ta błyskotliwość umysłu…! Nie mógł przecież takiego skarbu wyrzucić na bruk. Miał szansę zostać kimś. Gdyby tylko nie ta afera z papierami…

Rozważał nawet nad przyznaniem mu stypendium. Jednak nie miał do tego prawa, bez świadectwa przynależnictwa ucznia do szkoły. Poza tym, pozostaje najważniejsze pytanie: czego ten młodzieniec tu szukał?

Rozwiązanie nawinęło się samo, gdyż oto niedaleko świątecznej wystawy sklepowej naprzeciw jego okna, stał właśnie ten uczeń. Przyglądał się czemuś za szybą. John, niewiele myśląc, sięgnął po swoją laskę i płaszcz, nałożył kapelusz i opuścił ciepłe progi.

- Zaczekaj, młodzieńcze! – zawołał go.

- Dzień dobry, panie dyrektorze. – skinął lekko głową, nie zmieniając obojętnego wyrazu twarzy. Jego oczy wciąż były tak samo puste, jak pierwszego dnia, gdy go zobaczył.

- Terry… naprawdę mam wrażenie, że skądś cię znam.

- Nigdy wcześniej się nie spotkaliśmy. – obstawał przy swoim. – Zapamiętałbym pana.

Pochlebiło mu to nieco, więc zapomniał o sprawie i przeszedł do rzeczy, z którą się do niego wybierał.

- Odkryłem twoją tajemnicę, chłopcze.

Zbladł. Nic dziwnego, przecież to co robił, to poniekąd przestępstwo.

- Doprawdy, panie dyrektorze? – ciągnął znużonym głosem.

- Daj spokój, nie musisz udawać, że nie wiesz o czym mówię. W zasadzie powinienem zawiadomić policję… ale tego nie zrobię.

Obserwował reakcję Terriego. Na jego obliczu odbijały się wszystkie emocje, bez wątpienia był mocno zdenerwowany. Jedyne, co go powstrzymywało przed ucieczką, to siła woli.

- Nie wydam cię, chłopcze. Twoje oceny są naprawdę imponujące. Podeślij mi tylko jak najszybciej twoje dane ze starej szkoły, a resztą zajmę się ja i mój personel. Zrobię z ciebie prawdziwego studenta naszej placówki. I nie przejmuj się kosztami… jeśli twoje stopnie nadal będą tak wysokie, jak do tej pory, stypendium powinno pokryć wszystkie wydatki.

- Ale ja naprawdę…

- Nie tłumacz się. Po prostu przyjmij to jako prezent pod choinkę.

Stał chwilę, zmieszany całym zajściem, po czym skinął głową i odwrócił się.

- Ach ,jeszcze jedno, Terry.

Przystanął. John przez chwilę odniósł wrażenie, że chłopiec czegoś się obawiał.

- Czy to nie twoja marynarka? – zaśmiał się starzec i odszedł, stukając laską o skutą lodem ziemię.

Peter prawie biegł. Kilka razy omal się nie przewrócił. Okulary mu zaparowały, więc przecierał je co chwila czerwonym szalikiem, kilka razy owiniętym wokół szyi. W głowie świtały mu coraz czarniejsze scenariusze.

- Emily, zaczekaj! Nie rób tego! Weź no mnie posłuchaj…!

- W tej chwili żaden żywioł na ziemi czy powietrzu nie powstrzyma moich marzeń, a chcesz tego dokonać TY?! – syknęła na jednym wydechu, nie zwalniając kroku.

- Przecież to nielogiczne! No rozpoznają cię no! EMILIO!

- No co? Co?! CO?! – odwróciła się nagle i spojrzała przyjacielowi w oczy. - Zbyt długo czekałam na pozwolenie wuja. Zbyt długo trenowałeś mnie w jeździe, a twój brat w strzelbie. Zbyt długo byłam więziona sukienkami, falbankami i innymi świecidłami tylko dlatego, że jestem kobietą. Wystarczy! „Kobiecie nie przystoi, to nie jej zadanie, panna jest od domu, pan od przygód…!” Też mi coś! Skoro potrafiłam wykiwać samego Olivera, to i innych uda mi się zbyć…!

- Ale mnie nie oszukałaś. – ozwał się trzeci głos. – Mimo że podobnie jak Oliver, widziałem cię po raz pierwszy na oczy.

- Ty to co innego, ty jesteś… jak Chuck! Wszędzie coś wywęszysz. – warknęła na stojącego za nią Terriego.

- Teraz również. Dlatego proszę o zwrot mojej marynarki. – powiedział zimno, wyciągając dłoń po swoją własność.

Popatrzyła na niego zdumiona. Zaraz jednak zmarszczyła ponownie brwi.

- Oddam ją po świętach! Teraz jest mi potrzebna.

- Żeby oszukać swoją płeć przed uczestnikami polowania? Marne przebranie. – zauważył trafnie, nie opuszczając dłoni.

Peter przyglądał się im z pewnej odległości. Nigdy nie widział podobnego zjawiska, a było ono dla niego niezwykle interesujące. Miał wrażenie, że ogień i lód walczą o tą marynarkę. Emily stała w ciszy, cała nabuzowana, zaś Terry ze stoickim spokojem trzymał otwartą dłoń, czekając na zwrot ubrania. Ale jego oczy… stały się jakieś żywsze. Przeczuwając, że za chwilę stanie się coś niedobrego, już otwierał usta, chcąc powiedzieć „ej, spokojnie, wyluzujcie”, gdy jasnowłosa znów zabrała głos, jednak tym razem było w nim mniej gniewu, a więcej bezsilności.

- Nie mam innej! – krzyknęła. – Nie stać mnie na zakup jakiejkolwiek. – jej wyraz twarzy tylko Peter potrafił odczytać. Całą sobą chciała wykrzyknąć, że stąpa po jej marzeniach. Duma jej na to nie pozwalała. Dlatego Peter powiedział to za nią.

- Stąpasz po jej marzeniach. – powiedział hardo, robiąc kilka kroków do przodu. Terry przerzucił wzrok na niego. – Chociaż wydaje ci się, że wszystko wiesz, to jednak ja znam ją najlepiej. Nie wyobrażasz sobie nawet, jakie to dla niej ważne.

- Peter…!

- Jeszcze nie skończyłem. – ciągnął twardo, odrzucając jej spojrzenie.

- Ale nie musisz kończyć. – odparł nagle Terry. – Przyjąłem do wiadomości twoje przesłanie. Chociaż popraw rękawy. – zwrócił się do dziewczyny. – Są za długie.

- Eee… – bąknęła, i szybko podwinęła materiał, próbując ogarnąć, co się przed chwilą stało.

- Hej, czy to nie twój wujek? – zawołał okularnik, wskazując palcem na zbliżających się dwóch mężczyzn w mundurach.

Nim sama zdążyła o tym pomyśleć, tajemniczy chłopak wywrócił się przed nią na śniegu, po czym zerwał na równe nogi i potykając się, puścił biegiem w głąb ciemnych uliczek. Nie zastanawiając się długo, rzuciła się za nim do ucieczki , nie chcąc zostać nakryta przez Chucka w tym stroju. Peter chwycił za zgubioną przez Terriego czapkę i ruszył prędko za nimi.

- Patrz, Brandon! – zaśmiał się jeden z maszerujących, do kolegi. – Jakieś dzieciaki przestraszyły się twojego munduru!

- Hmm… - odburknął, nasuwając głębiej na oczy swoją czapkę i ignorując śmiech towarzysza.

- Czekaj! Dokąd biegniemy? Po co uciekasz?!

Tego typu pytania ignorował przez całą drogę. Rana na policzku, niedostatecznie opatrzona, została naruszona przy upadku i znów sączył się z niej strumień krwi, zdmuchiwany przez wiatr. Nie zatrzymał się jednak, dopóki nie znalazł się bezpiecznie za drzwiami starego magazynu.

Zaraz po nim wpadła Emily, a po chwili Peter. Prędko zamknął za nimi drzwi, oparł się o nie i zsunął na podłogę. W jego ślady poszli pozostali uciekinierzy.

- Co cię napadło? – wyrzucił z siebie zbulwersowany Peter. – Przecież to tylko wujek Em! Ty nie musiałeś się przed nim chować!

- To nie był Chuck. – Emily z trudem łapała oddech. – Jak teraz o tym myślę, to nigdy wcześniej nie widziałam u niego takiego munduru. Ale adrenalina zrobiła swoje i… już byłam w biegu, gdy na to wpadłam.

- To po co biegłaś dalej? – chłopiec powoli tracił grunt pod stopami. – Zresztą, nieważne… Dawno nie miałem takiego ubawu! – zaśmiał się i wyczerpany padł na podłogę. – Twoja czapka! – rzucił tylko zielonym przedmiotem na oślep i pogrążył się w łapaniu oddechu.

Terry próbował sięgnąć po nią ręką, ale upadła za daleko, więc zrezygnowany oparł się o drzwi i przymknął oczy.

- Co to za miejsce? – rozglądnęła się po ogromnym, pustym pomieszczeniu. Było tu dość ciemno, mimo sporej ilości okien porozmieszczanych w rzędzie, przez które gwizdał wiatr. Po jej prawej, kilka metrów za Peterem, piętrzyły się drewniane schody, prowadzące do samotnych, żelaznych drzwi. Wszystko to było takie przerażająco ponure i puste.

- Zatrzymałem się w nim na chwilę. – odparł, i nie otwierając oczu wskazał na drzwi.

- Mieszkasz tu?! – wytrzeszczyła na niego oczy.

- Tymczasowo. – syknął, gdy przecierając pot z czoła, niechcący zahaczył rękawem o ranę.

- Trzeba być wariatem, żeby mieszkać tu samemu. – stwierdził ponuro Peter, nie zmieniając swej leżącej pozycji. – Jesteś opętany, Terry?

- I znowu krwawisz. – uklękła przy nim, podając mu chustkę. – Poza tym, czemu tu jest tak cicho? Rodzina nie przyjeżdża do ciebie na święta? A może ty jedziesz do nich?

Wziął chustkę i przetarł policzek, sycząc. Nie odpowiedział.

- Musicie wracać. Jest już ciemno za oknami.

- Właśnie! Emily, przecież w okolicy grasuje ten morderca, o którym wspominał Chuck! – poderwał się nagle Peter, odzyskawszy wszystkie siły.

- Chuck?

- Mój wujek, komendant policji. – westchnęła, podnosząc się z klęczek. - Chyba rzeczywiście będziemy się zbierać. Opatrz tą ranę jak należy. – dodała z troską.

Terry odwrócił wzrok.

- Słuchajcie… ten morderca… nic wam nie zrobi, słowo. Nie musicie się go obawiać.

- Skąd wiesz? – spytał Peter.

- Bo… - westchnął. – Bo on zabija tylko dobrze sytuowanych młodocianych mężczyzn. Przynajmniej takie były jego dwie ostatnie ofiary, więc… Poza tym, żadne z was nie spełnia ani jednego kryterium. Podejrzewam, że nie działa sam, ktoś musi nim sterować, dawać mu zlecenia. To zawodowiec, jednak… wątpię, czy gdyby działał sam, miał w tym jakiś interes.

- Sam to wszystko wydedukowałeś? – spytał podejrzliwie okularnik.

- Musisz powiedzieć o tym Chuckowi…

- Nie! – nawet się nie zorientowała, kiedy chwycił ją mocno za nadgarstek. – Nie możesz mu o mnie nic powiedzieć. Ani o tym, co przed chwilą mówiłem. Idź już. – puścił ją tak nagle, jak złapał.

Patrzyła w jego ożywione oczy. Pierwszy raz były takie naturalne. I dojrzała w nich w tej jednej chwili więcej bólu, niż w swoim odbiciu lustrzanym przez całe życie.

- Wynoś się! – wrzasnął, zamykając przed nią oczy. Gdy je ponownie otworzył, zionęła z nich ta sama co na co dzień pustka.

Peter pociągnął ją w stronę drzwi. Bez słowa minęli siedzącego na ziemi Terriego i wyszli na wietrzny wieczór.

21 grudnia o 7 rano dyrektor Szkoły Londyńskiej stał przed tym budynkiem i śmiał się sam z siebie. Jak mógł zapomnieć, że już się zaczęła przerwa świąteczna! Stary odruch kazał mu wstać rano i popędzić do pracy. Jeszcze myślał, że się spóźni…! To by wyjaśniało, dlaczego jego wiekowy budzik nie zadzwonił. Nie było żadnej potrzeby jego nastawiania. Pociągnął wąsa, śmiejąc się jeszcze raz i stukając laską, odwrócił się i skierował swe kroki do domu.

Po drodze czekała go jednak miła niespodzianka. Napotkał bowiem przed sklepem z sukienkami swojego starego przyjaciela, z którym nie widział się od lat. Tak jakoś poukładało się życie, że każdy z nich ukończył te same studia na Oxfordzie, a potem… został zupełnie kimś innym, niż myślał, że zostanie. Doskonale pamiętał te ich marzenia, że w przyszłości będą najbardziej dochodowymi adwokatami w Londynie, a potem żarty, że będą ze sobą rywalizowali. Kiedy indziej wymyślili, że jeden z nich zostanie prokuratorem, żeby nie wchodzić sobie w paradę… po czym przychodziło opamiętanie, że tak jeszcze bardziej zaostrzy się rywalizacja między nimi. Na szczęście Johnowi udało się zająć ciepłą posadkę dyrektora, a Chuck poszedł dalej ścieżką prawa, zostając komendantem policji.

Po krótkiej, serdecznej wymianie zdań, Chuck wyjaśnił, że przyszedł tu poszukać jakiejś ładnej kreacji dla siostrzenicy na święta. Przyznał, że się na tym nie zna, bo nigdy nie miał żony, na co John przyszedł z pomocą, wyjaśniając, że mógłby poprosić Kate o zdanie. Był pewien, że nie odmówi.

- Ach, więc Emily Parker to twoja siostrzenica? – zaśmiał się znowu. – Kto by pomyślał! Nigdy nie przepadałem za twoją siostrą, ale córkę ma naprawdę udaną. Trzeba przyznać, że ma charakterek, ale za to jest oryginalna.

- Ten jej diabelski charakterek właśnie najbardziej mnie martwi. – westchnął Chuck. – Nie powinna przypadkiem zachowywać się bardziej jak na pannę w jej wieku przystało?

- Widać, że zupełnie nie masz pojęcia o dzieciach! Sam wychowałem trójkę, w tym jedną pannicę i wierz mi, oni chcą podążać własną, nigdy nie zrozumiałą dla rodzica, ścieżką.

- Ubzdurało jej się, że chce uczestniczyć w polowaniu! – próbował się bronić.

- Dlaczego nie? Widziałem, jak młody Peter i jego brat, panicz Hubert, przygotowują ją do tego. I mogę powiedzieć, że strzela całkiem celnie, a w siodle czuje się lepiej, niż niejeden młodzieniec w jej wieku. Pozwól jej spróbować. Zawsze możesz mieć nadzieję, że gdy już pozna smak polowań, znudzą jej się.

- Ech, a do tej całej zabawy w wychowanie, podczas gdy Marion urządza sobie balangi, dochodzi jeszcze ta przeklęta sprawa morderstw. – rzucił zgryźliwie jego rozmówca.

- Ach, słyszałem… - westchnął. – Dwie ostatnie ofiary pochodzą stąd, prawda?

- Nie, to imigranci z Dover, po tym, jak zalała je powódź. Ale tak, przestępstwa popełniono w Londynie. Podejrzewam, że sprawca również pochodzi stamtąd. Wciąż nie możemy ustalić jego tożsamości. Sprawdzamy wszystkich, którzy ostatnimi czasy przyjechali tu z tamtej miejscowości, ale jest ich tylu, że jeszcze długi czas upłynie, nim go znajdziemy. A wtedy liczba morderstw będzie już znacznie większa, jeśli nie zwolni swojego dotychczasowego tempa.

- Doprawdy, straszna historia. Jeden z naszych uczniów także nie jest stąd. Jeśli również przybył do nas z Dover, to jest prawdopodobne, że jemu także grozi jakieś niebezpieczeństwo?

- Niewykluczone. A jego szanse jeszcze bardziej maleją, jeśli jest w jakiś sposób spokrewniony z którąś z bogatych rodzin. Niewątpliwie te morderstwa są popełniane dla jakichś wielkich pieniędzy…

- Jak nazywała się pierwsza ofiara? Ta wdowa… podobno nie popełniła samobójstwa, zgadza się?

- Tak, sprawdziliśmy jeszcze raz. Znaleźliśmy kilka śladów zadrapań na karku… w tym całym powodziowym zamęcie nie zauważyliśmy ich od razu. Musiała się bronić, gdy zakładano jej sznur na szyję.

- Jak ona się nazywała?

- Zaraz… ach, tak jak moja siostrzenica, Emilia. Emilia Sholes.

John zwolnił kroku.

- Powtórz. – poprosił cicho.

- Emilia Sholes. – zatrzymał się, zdziwiony, spoglądając na przyjaciela. – Znałeś ją?

- Och, tak… była dobrą znajomą żony. Pamiętam ją jeszcze z czasów, gdy byliśmy z Kate zaręczeni. Wyszła bogato za jakiegoś francuza... de Durand… czy jak mu tam było. Potem wyjechała z nim do Francji. Nie wiedziałem, że wróciła. Nie wiedziałem, że… To dlatego skądś go znałem. Przypominał mi ją…

- John… John! O czym ty mówisz? – zapytał Chuck.

- Ona… ona miała syna. To musi być on! Te same rysy twarzy, te same… ale ten czysty, brytyjski akcent! Musiał przyjść na świat w Anglii. A to by znaczyło, że była tu już od osiemnastu lat!

- Syna? Skąd wiesz? Widziałeś go?

- To student naszej szkoły. Terry Sholes.

Komendant Pendleton popadł w zadumę. Skądś kojarzył to imię.

- Czy to on jest tym, który przybył do was z innego miasta?

- Tak, to on. – potwierdził, obserwując główkującego przyjaciela.

- Hmm… To wiele wnosi do naszej sprawy. Muszę go przesłuchać. Dzięki za informacje. Skontaktuję się z tobą. - rzucił na odchodnym.

- Cieszę się, że mogłem pomóc! – zawołał za nim John, jednocześnie marszcząc czoło.

Terry Sholes. Czy może inaczej Thierry de Durand…? Nienawidził tego nazwiska. Gdyby nie ono, nie popadłby w takie kłopoty. Jednakże, cóż za ironia losu… gdyby nie ono, w ogóle nie byłoby go na świecie.

Oczywiście nie znał słowa po francusku. Może gdyby było inaczej, uciekłby do Francji, przeczekał to wszystko. Ale z drugiej strony, ludzie nie zapominają… Musiałby pozostać już na zawsze w znienawidzonym przez siebie kraju. Ukrywać się tam do końca życia, a każdy kolejny dzień przypominałby mu o ojcu… Nie, nie mógł tam wrócić.

Było pewne, że jeśli zostanie tu dłużej, prędzej czy później go znajdą. Komenda już od dawna tu węszy, a zwłaszcza ten… Chuck, wuj Emily. Nie chciał nawet myśleć o tym, jaki los czeka go, gdy go złapią. Zależało mu natomiast, by się dowiedzieć czy Emily by to ruszyło… choć trochę… Mimo że sam nie okazywał jej nic więcej nad obojętność, którą życie nakazało mu przywdziewać.

Taki tchórz… nie ma u niej szans.

Postanowił o niego wypytać siostrzenicę i Petera. Obiło mu się wcześniej o uszy imię tego chłopaka. „To był chyba ten, który wygarnął kiedyś co nieco tej awanturnicy.” Uśmiechnął się pod nosem, lecz zaraz zmarkotniał. „Tylko jeśli to on, co on tu robi? Czy nie słyszał o śmierci matki? A może… W okolicznościach takich jak te …”

Myśląc o tym, zwolnił kroku. Ludzie mijali go obojętnie, zajęci ostatecznymi zakupami świątecznymi. Inni śpieszyli do domów, do swych rodzin. Zbliżała się śniegowa nawałnica – już teraz sypało dość obficie. Chwilę stał pośrodku chodnika, analizując możliwości i wersje, które przychodziły mu do głowy. Jednak jakkolwiek by nie myślał, zawsze na pierwszy plan nasuwał się ten konkretny scenariusz – jako jedyny z pośród wszystkich nie odbiegał daleko od faktów. Nie dowierzał zbytnio swym domysłom, jednak mimo wątpliwości puścił się biegiem do swojego miejsca zamieszkania.

- Emily! – wpadł jak burza do posiadłości. – Emily?

- Co się stało, wuju? – wybiegła przerażona ze swojego pokoju.

Odetchnął z ulgą.

– Posłuchaj… znasz pewnego młodzieńca o imieniu Terry Sholes?

- Ja… - już miała przyznać, że owszem, gdy przypomniał jej się jego nakaz. – Nie. Czy coś się stało?

- Wspominałaś kiedyś o jakimś Terrym. Mówiłaś, że nazwał cię rozkapryszoną…

- To był inny Terry. Jest wielu Terrych w Londynie. – przerwała mu. – Czy coś nie tak?

- Słuchaj mnie. Jeśli kiedykolwiek spotkasz kogoś takiego, nie rozmawiaj z nim. Słyszysz! Nie zadawaj się z Terrym Sholesem.

Była przerażona. Nie wiedziała, o czym Chuck do niej mówi. Dlaczego? Co się stało? Skąd wujek się o nim dowiedział? I przede wszystkim CZEGO się dowiedział…?

Dwa dni później, dzień przed Wigilią, postanowiła go odwiedzić. W pamięci utkwił jej pewien obraz, wciąż miała go przed oczami – pusty magazyn z małym pokoikiem przy schodach, a przy jednym z wielu nieszczelnych okien jego samotna postać, jakby wyglądał na świat, czekając na kogoś, kto nigdy nie przyjdzie. Zastanawiała się, czy go zastanie. Jej wizja samotności była zbyt absurdalna, by mogła się potwierdzić, z pewnością na święta wyjechał do rodziny. Musiała jednak przekonać się na własne oczy, że jego już tam nie ma. Chciała dowodu, że jego milczenie było tylko przypadkiem, nie celowym ominięciem tematu. Nie tam, żeby jej zależało… Po prostu będzie lepiej spać, jeśli tylko zapuka i wróci do domu.

Wskoczyła lekko na niewysoki próg przed drzwiami, które zapamiętała. Ogarnął ją dziwny niepokój. Ręka zawisła nad wejściem. Poczuła dziwny metaliczny zapach, znany jej skądś, lecz nie należący do przyjemnych. Przełknęła ślinę. Przez chwilę miała wrażenie, że słyszy czyjś szept, coś jakby… „znalazł”…

Pokonując tą niedorzeczną obawę zapukała donośnie. Zza ściany usłyszała nagły łomot. Ktoś tam był…! Chciała zawołać Terriego po imieniu, ale zakrztusiła się zimnym powietrzem i tylko krztusząc, ponowiła głośne pukanie. W odpowiedzi otrzymała trzask wybijanego szkła i głuchy dźwięk, dobywający się z okolic tylnej ściany budynku. W jej umyśle powstała tylko jedna myśl: „Złodziej”!

Bez namysłu zeskoczyła z progu i pobiegła za uciekinierem. Gdy dobiegła do zakrętu, na którym dwie ulice zbiegają się ze sobą, ujrzała biegnącego prosto osobnika i rozpoznała w nim nikogo innego, jak Terriego.

- Terry! – zawołała machinalnie.

Usłyszał ją i odruchowo się odwrócił, nie zwalniając biegu. Moment, w którym na nią patrzył był bardzo krótki, bo zaraz wznowił szaleńczy bieg. Jednak zdążyła w tym czasie zobaczyć coś, czego nigdy sobie nawet nie wyobrażała.

Kołnierz i rękawy jego niebieskiej koszuli po łokcie unurzane były we krwi.

Cofnęła się, omal nie przewracając na śnieg. Sylwetka chłopaka zniknęła za pierwszym zakrętem w prawo.

- Emily! – usłyszała z tyłu głos swojego wuja. – Co widziałaś?!

Była w zbyt wielkim szoku, by cokolwiek odpowiedzieć. W głowie miała zupełną pustkę.

- Emily! – dobiegł do niej i złapał za ramiona. – Wszystko w porządku? Jesteś cała?

Zamrugała i wróciła gwałtownie do rzeczywistości.

- Śledziłeś mnie? – wyrwała się z jego uścisku. – Co chcesz osiągnąć?

- Emy… - nigdy tak do niej nie mówił. Jego głos był opanowany i… czuły? – Chodź, wrócimy do domu. Napijesz się ciepłej herbaty…

- Chuck, co się stało? – powiedziała prosto z mostu, patrząc w jego brązowe oczy.

I nagle wszystko zaczęło układać się w klarowną całość.

- Muszę tam wejść. – jej głos był stanowczy, a ciało samo skierowało się w stronę drzwi do opuszczonego magazynu.

- Nie! – próbował złapać ją wpół, ale ona już biegła.

- Emily! Stój! Zakazuję ci przekraczać progi tego budynku! Słyszysz?! Wracaj tu! – na darmo były groźby ze strony jej wuja. Musiała tam wejść.

Dobiegła do otwartych już wcześniej, prawdopodobnie przez Chucka, drzwi, i zdecydowanym krokiem weszła do środka.

Nim cokolwiek dostrzegła, sam odór podpowiedział jej wszystko. Gdy już tam stała, czuła go znacznie intensywniej, niż na zewnątrz. Zaraz potem dostrzegła jego źródło. U stóp schodów do pokoiku porzucone było ciało młodego mężczyzny. Jego nogi i ramiona walały się w nienaturalnej dla żywej istoty pozycji, a krew pokrywała całą pierś nieszczęśnika. Jego twarz zastygła w przerażającym, niemym krzyku szaleństwa.

- Emily… - powiedział uspokajająco Chuck, gdy tylko znalazł się obok niej. Objął ją za ramiona i zakrył oczy dłonią. – Chodźmy do domu.

Pozwoliła się poprowadzić. Nie stawiała oporu, gdy przysłonił jej widok na ten straszliwy obraz. Nie chciała na to patrzeć, ale oczy na przekór nie chciały się zamknąć, jakby zapomniała, jak się mruga. Teraz, mimo zamkniętych oczu, widziała inną scenę. To nie zwłoki wywołały w niej największe emocje, tylko Terry, którego ręce zbroczone były tą krwią…

Ujęto go jeszcze tego samego dnia pod zarzutem podejrzenia o morderstwo. Gdy Chuck wypytywał ją o niego, milczała. Opisała tylko, jak słyszała dźwięk wybijanej szyby, a niedługo potem dostrzegła uciekającego Terriego. Moment, w którym wspominała o krwi na jego ciele przyszedł jej z największym trudem, ale wyznała to. Gdy chciał się dowiedzieć o nim czegoś więcej, nie mogła, lub nie chciała wykrztusić z siebie słowa.

Zastąpił ją Peter. Sypnął wszystko. Wspomniał nawet o wybuchach gwałtowności, co tym bardziej szło na jego niekorzyść. Wszystko przeciwko niemu…

Nie wierzyła, że Terry jest mordercą. Chociaż jego zachowanie naprawdę było podejrzane… a ostatnie wydarzenia potwierdzały wszystkie hipotezy… ale jak można oskarżyć go o te wszystkie morderstwa?! To… to niemożliwe.

„Chociaż popraw rękawy. Są za długie.”… - dlaczego tak nieistotna myśl przyszła jej do głowy w takim momencie?!

Prosił… kazał im, by nie mówili o nim Chuckowi. Bo jest komendantem policji? Bał się, że go złapią? Nie, na pewno miał jakiś ważny powód, by tak powiedzieć… To niemożliwe… niemożliwe…

- Emilio, co się stało? – do pokoju weszła jej matka.

Nawet nie zauważyła, kiedy wróciła. Ba, nie zauważyła nawet, jak jej nie było. Około dwóch tygodni temu wyjechała gdzieś „w celach służbowych”. Właśnie od tamtego czasu zaczęło się dziać to wszystko z tym przeklętym „filozofem”.

- Spójrz, co dla ciebie mam. – wyjęła z torebki spinkę ze złotą różą, którą zwykła najczęściej nosić, i którą kiedyś Emily bardzo chciała mieć. – Proszę. Już nie będę jej potrzebować. – powiedziała z szerokim uśmiechem na ustach.

- Kiedy wróciłaś?

- Spałaś już. Wujek opowiedział mi wszystko, co się działo, gdy mnie nie było. Posłuchaj, mogę ci kogoś przedstawić?

- Nie mam teraz nastroju. – powiedziała cicho, odwracając głowę.

- Bardzo mi na tym zależy, kochanie. To będzie w niedługiej przyszłości twój tata. Ale skoro teraz nie chcesz, to trudno. Daj mi znać, jak już będziesz w nastroju, dobrze? No. – uśmiechnęła się szeroko. – Już nie długo będziesz miała życie w luksusach. Och, ścięłaś swoje piękne włosy! Jak one teraz wyglądają?!

- Matko. Mogłabyś wyjść? – powiedziała chłodno i obojętnie. Reakcja Marion była dziwna. Uśmiechnęła się jeszcze raz i wyszła, cicho zamykając za sobą drzwi. Dopiero po chwili zorientowała się, że zabrzmiała zupełnie tak samo, jak Terry. Właściwie teraz nic ją nie obchodziło. Zwróciła uwagę na słowa „przyszły tata” i sama się zdziwiła, dlaczego nie wpadła w zwykłą dla siebie furię. Była obojętna. Wyłączyła się. Jedyne, co zajmowało jej umysł, to wciąż powtarzający się obraz.

Wigilia, 24 grudnia 1865 roku, była jej najgorszą w życiu Wigilią. Nie ucieszyła się ani na widok pięknej jasnożółtej sukni od wuja, ani na widok Marion, przystrojonej w wyjątkowo drogie klejnoty. Jej matka była naprawdę piękna.

Kolacja świąteczna minęła na trajkotaniu przybyłej. Wciąż wspominała, że zawarła z jakimś Brandonem najlepszy układ finansowy w jej życiu, i że już nie długo sporo na tym zarobią. Chuck miał zamyśloną minę, gdy jej słuchał. Emily nie zjadła dużo. Jej żołądek jakoś nie przyjmował pokarmu… Gdy skończyli, było zaledwie po siódmej.

- Wychodzę.

Nie przebierała nawet sukienki. Panicznie się bała, że jeśli będzie zwlekać choć jeszcze jedną chwilę, nie zdąży z nim porozmawiać.

W czasie świąt nic nie pracowało tak sprawnie, jak powinno, toteż nie zdziwiła się, gdy na komendzie zastała tylko jednego strażnika, w dodatku pogrążonego we śnie. Z ulgą dostrzegła Terriego. Siedział na podłodze w areszcie i nie podejmował jakichkolwiek prób ucieczki.

Gdy ją zobaczył, wstał i chwyciwszy dłońmi kraty, przylgnął do nich czołem, patrząc na nią smutnymi oczami.

- Nie powinnaś tu przychodzić. – jego oczy już nie były puste. Były ciemniejsze, intensywnie niebieskie, żywe. To niemożliwe, by patrzył nimi w martwe oczy ofiar.

- Muszę wiedzieć. – nie odrywała od niego spojrzenia. – Chcę ci pomóc.

- Czy wierzysz w to, co o mnie mówią? – zapytał cicho.

- Nie. – odparła. – Chcę ci pomóc. – również chwyciła za kraty.

Spuścił wzrok na jej palce i dotknął ich lekko swoimi, zmarzniętymi.

- Ty jedna. Ty jedna z całego miasta mi wierzysz. Nie zabiłem ich, Emily. Nie zabiłem ich.

- Więc przed czym uciekałeś?

- Ten morderca… tamci młodzi studenci by żyli, gdyby od początku wiedział o mnie wszystko. To mnie ścigał. To przed nim zawsze uciekałem. Tamci umarli tylko dlatego, że pomylił ich ze mną… A gdy pewnego dnia wróciłem do domu, zastałem na schodach tego człowieka… Próbowałem mu pomóc, ale było już za późno. Wiedziałem, że mnie znalazł. Dał mi to jasno do zrozumienia. Kiedy usłyszałem łomot do drzwi… Wybacz, Emily, że widziałaś mnie w takim stanie. Byłem przekonany, że to on…

„Znalazł”… - przemknęło jej przez myśl. A więc jednak się wtedy nie przesłyszała.

- Ściga mnie jeszcze z Dover. Chciał przejąć majątek mojej matki. Podsłuchałem go. Mówił coś o jakimś testamencie… a potem… ona już nie żyła. Uciekłem, nim mnie zobaczył. Ktoś wydawał mu polecenia, wiedział dokładnie ilu krewnych ma mama. A on ich po kolei eliminował. Tylko, że ktoś, kto nim sterował, nie wiedział o mnie. Musiał się tego dowiedzieć przez przypadek i otrzymał zaledwie strzępek informacji. Zatem zabijał wszystkich tych, którzy mieli osiemnaście lat i wykazywali choćby niewielkie prawdopodobieństwo pokrewieństwa z moją rodziną. W końcu jednak mnie znalazł.

- Dlaczego nie zgłosiłeś tego na policji?! – spytała ze łzami w oczach. – Jak ty mogłeś w ogóle żyć przez ostatni miesiąc?

- Miałem powody do podejrzeń, że morderca pracuje na policji. Zresztą okazały się słuszne. Oczywiście nie podejrzewałem twojego wuja, ale bałem się, że jeśli przekaże to wszystko reszcie swoich kolegów, on mnie szybciej znajdzie… Przynajmniej już nikt nie umrze.

- Terry! To TY umrzesz! – ścisnęła jego dłoń. – Na takie zbrodnie przeznaczona jest kara śmierci!

- Nie mów mi o tym teraz. – poprosił, zamykając oczy.

Stali chwilę w ciszy, trzymając się za dłonie na kratach.

- Wyglądasz prześlicznie. – powiedział i natychmiast oblał się czerwienią.

- Przestań. – powiedziała boleśnie, nie otwierając oczu.

- Wszystko będzie dobrze. – poklepał ją po włosach. – Wszystko się wyjaśni, zobaczysz.

Nie miał już na sobie tej felernej niebieskiej koszuli. Zastąpiła ją biała, ta którą miał na sobie podczas pokazów szermierczych. Prawdopodobnie któryś ze strażników przyniósł mu ją na zmianę, żeby areszt nie był przepełniony metalicznym zapachem krwi. Ta jednak chyba nie chciała odstąpić od Terriego – rozcięcie na policzku znów się otworzyło.

- Czy teraz pozwolisz się opatrzyć jak należy? – spytała, rumieniąc się.

Bez słowa poddał się ocieraniu rany, starając się zapomnieć na chwilę o przyszłości, i skupić na jej ciepłych palcach.

Boże Narodzenie

Cóż mogła zrobić? Nic więcej ponad to, co robiła całą noc. Zamknęła się w swym pokoju, padła na kolana i modliła się.

Chuck Pendleton za to miał nieco więcej do powiedzenia. Analizował wciąż w myślach zeznania młodego Terriego Sholesa. Jednocześnie zastanawiał się nad inną sprawą…

Chodził tak po domu do południa.

- Chuck, wychodzę na chwilkę. – powiedziała wesoło Marion. – Załatwię tylko ostatnią sprawę.

Usłyszał szczęk zamka w drzwiach. Odczekał chwilę, po czym nałożył płaszcz zimowy oraz kapelusz i wyszedł za siostrą.

W tym samym czasie, w pojedynczej celi, Terry próbował nie myśleć o tym, co go czeka. Na chwilę obecną wszystkie dowody świadczą przeciwko niemu. Ma słabe szanse, by się z tego wybronić. Zawsze uważał, że prawda zawsze wychodzi na jaw, jednak tym razem sprawa wyglądała naprawdę poważnie. Nie był pewien, jak to się zakończy. Jeśli przegra tą sprawę, to w najlepszym przypadku dostanie dożywocie. W najgorszym – czeka go śmierć.

- Masz gościa. – poinformował go jeden ze strażników.

Do pomieszczenia weszła średniego wzrostu szczupła dama o jasnoblond włosach upiętych w elegancki kok i przyozdobionych czerwonozłotą spinką.

- Nareszcie się spotykamy. – powiedziała.

Zastanawiał się chwilę, kiedy mógł spotkać tę kobietę. Nie przypominał jej sobie, choć była bardzo podobna do Emily, tylko brzydsza i starsza.

- Kim pani jest? – spytał uprzejmie, lecz podejrzliwie.

- No tak, ty oczywiście nic o mnie nie wiesz… - zdjęła z dłoni czarną rękawiczkę i przejechała palcem po jednej z krat. – Ale ja wiem o tobie całkiem sporo… choć zgromadzenie tych informacji zajęło mi trochę czasu.

Terry rozszerzył oczy.

- To ty…

- Cóż za niewychowanie. Dla ciebie jestem panią, młody człowieku.

- Stałaś za tym wszystkim od samego początku!

- Poniekąd… moja natura jest dość gadatliwa i wymsknęło mi się przy Brandonie na temat mojego spadku w razie ewentualnej śmierci najdroższej przyjaciółki. On tylko podsunął mi pomysł… reszta sama się potoczyła.

- Moja matka nie mogła przyjaźnić się z kimś takim, jak ty. – zmarszczył brwi.

- Doprawdy? – jej śmiech przypominał dzwonki. – W końcu moja córka ma po niej imię. Spodobała ci się? Szkoda, że nie wiedziałam o tym wcześniej, mogłabym odczekać parę lat, a pieniądze same by wpłynęły drogą małżeńską… Ale za daleko już zabrnęłam, by teraz się wycofać.

- Rozumiem, że zostawiłaś sobie mnie na deser? – ironizował. – A twój kochanek postara się, by wszystkie ślady, które po sobie zostawisz, zniknęły z biurka komendanta. W końcu ma trochę znajomości na policji, czyż nie?

- Trzeba przyznać, że naprawdę bystry z ciebie chłopak. Za bystry. – kobieta wyciągnęła z torebki niewielki sztylet. – „Boże… on się zabił! Bał się wyroku sądowego… Pomocy!”

- Pomyśleć, że taka wartościowa dziewczyna została urodzona przez taką kobietę, jak ty.

- To jej ojciec był dziwakiem. Zmarł jeszcze przed porodem, ale ta dziewucha przejęła większość jego cech. Nigdy nie potrafiłam się z nią dogadać… Dlatego jej wychowanie pozostawiłam bratu. Chyba dobrze się spisał, nieprawdaż…? – uniosła wysoko nad głowę dłoń dzierżącą narzędzie śmierci.

Nagle rozległo się ciche kliknięcie. Poczuła, jak jakaś zimna obręcz zacisnęła się na jej uniesionym nadgarstku.

- Myślę, że aż nadto dobrze, droga siostro.

Ranek, 1 stycznia 1866 roku

Nikt tego nie podejrzewał. Nikt, nawet ja. Nie wiem sama, czemu nie płaczę. Jestem szczęśliwa, szczęśliwa jak skowronek. Prawda to najmocniejsza karta. Moje i jego słowa, przeciw całemu Londynowi.

A jednak… Chuck to sprawdził. Złapali go. I złapali ją. Oboje. Mordercę i morderczynię. Kochanków i współpracowników, w dążeniu do bogactwa, które mogli uzyskać tylko przez testament Emilii Sholes, w którym przepisuje cały swój dobytek swojej najbliższej przyjaciółce, w przypadku śmierci wszystkich innych członków rodziny. Złapali Brandona van Daneza, ojca Olivera. Złapali Marion Parker, moją matkę.

Była dla mnie tylko kimś, kto dał mi życie. Przez resztę czasu nigdy nie była dla mnie jak prawdziwa matka. Tym, który mnie wychował, był Chuck. To jemu zawdzięczam siebie taką, jaką teraz jestem.”

Ubrała się w tą samą suknię, w której przyszła do niego w Wigilię. Tym razem szła z lekkim sercem. U jej boku kroczył Peter, jej najlepszy w życiu przyjaciel i powiernik wszelkich tajemnic.

Stał tam, przed szkołą. Ubrany w swój zwykły, zimowy płaszcz. On.

Ale nie było już w nim obojętności. Przepełniało go szczęście, pierwsze od wielu dni.

- To cud. – powiedział, witając się z przyjaciółmi.

- Wybacz, stary. Ja naprawdę… Przepraszam, że cię wydałem… - zaczął Peter, ale Terry zmierzwił mu czuprynę, mówiąc:

- Nie było sprawy, przyjacielu. To nie przez ciebie mnie zamknęli. Szkoda, że nie znałem lepiej twojego wuja. – zwrócił się do Emily. – Może gdybym wiedział, że jest takim świetnym detektywem, to od razu bym mu wszystko powiedział i nie byłoby całej tej sprawy.

- Serio? Według mnie to ty jesteś świetnym detektywem. – uśmiechnęła się do niego promiennie. – A Chuck tylko czerpał z twojej dedukcji.

- To prawda. – przyznał Peter. – To jak mi powiedziałeś o tych odciśniętych okularach zrobiło na mnie niezłe wrażenie. A potem te wnioski o zamachowcach… - umilkł nagle, patrząc niepewnie na Emily.

- Nie przejmuj się. – uspokoiła go. – Ona bywała w domu przez jedną czwartą dnia, z czego zero procent poświęcała mi.

- Zero koma zero? To aż 273 kelwiny.

Popatrzyli po sobie i roześmiali się głośno.

- Wracamy do szkoły, co? – śmiał się Terry. - Z tego wszystkiego prawie zapomniałem, że jutro pierwsze lekcje są o siódmej.

- Och nie! – jęknęła Emily. – Ale ty nie musisz się martwić, pewnie cała szkoła już trąbi o ostatnich wydarzeniach. Odpuszczą ci. To takie naciągane chorobowe.

- Zaczekaj. – ktoś zawołał za nimi z tyłu.

Odwrócili się. To był Oliver van Danez. Trzymał w ręku szpadę.

- Splamiłeś honor mojego ojca. – podszedł do nich, unosząc broń wysoko. – Walcz ze mną!

- Nie mam broni. Poza tym, nie chcę z tobą walczyć. Mam teraz ważniejsze spotkanie. – uśmiechnął się do Emily.

- Masz tu swoją broń. – rzucił mu drugą szpadę i przyjął pozycję en garde. – Walcz, albo nazwę cię tchórzem!

Stał chwilę, w zamyśleniu spoglądając na połyskujące ostrze w swej dłoni. Druga automatycznie powędrowała do prawego policzka. Ścisnął mocniej rękojeść.

- Dobrze.

- Czekaj. – złapała go za ramię. – Nie podoba mi się to.

- Mamy nie wyrównane rachunki. Poza tym… - pocałował ją w czoło. – Obraził cię wtedy.

- Nie musisz się zachowywać jak bohater powieści! Poza tym, nie przypominam sobie faktu, o którym mówisz.

Peter zamrugał.

– Ja tak.

„Oliver był szybszy i wycelował szpadę w jego krtań. Sędziowie ogłosili Olivera ostatecznym zwycięzcą.

Peter zawiedziony zobaczył, jak mówi coś do Terriego, lecz tłum był na tyle głośny, że nie zdołał usłyszeć, co. Terry rzucił szpadę i zszedł z podestu z uniesioną głową.”

- Co on ci wtedy powiedział?

- Powiedziałem: „Jeszcze nigdy nie widziałem tak żałosnej dziewuchy, która musi przebierać się za faceta, by przypodobać się innemu.” – zaśmiał się Oliver. – Teraz, jak tak na ciebie patrzę, to cofam swoje słowa. – obrzucił ją ohydnym spojrzeniem, a Terry zasłonił ją swym ciałem. – Ale nadal jesteś żałosna. Tak szybko zmieniasz upodobania? Podobno ostatnim, za kim szalałaś z miłości, byłem ja. Czyż nie tak, kochanie?

- Odczep się od niej! To ze mną masz walczyć! – uniósł szpadę, przyjmując postawę.

- Za późno. – pokręcił głową Peter. – Właśnie znowu uległ swojej porywczej naturze.

Rozgorzała zacięta walka. Okazało się, że Terry był o wiele lepszym przeciwnikiem, niż te kilkanaście dni temu, gdy patrzyło na niego setki oczu. Oliver miał prawdziwe trudności z parowaniem coraz to nowych ciosów.

Słońce schowało się za chmurami, a oni wciąż walczyli. Blask dobrze wypolerowanych szpad lśnił wśród skrzącego się śniegu. Lśnił jak spinka ze złotą różą we włosach Emily, kurczowo trzymającej dłoń Petera.

Tym razem oboje nie mieli na sobie ochraniaczy. Widziała jak powoli siły Olivera słabną, a Terry przejmuje przewagę nad pojedynkiem. W końcu udało mu się rozbroić przeciwnika i przyłożyć koniuszek ostrza do gardła jasnowłosego.

- To koniec, Oliver. – powiedział.

- Nie. To nie może się tak skończyć. Mój ojciec trafił przez ciebie za kratki. Jak teraz ludzie będą na mnie patrzeć? Na pewno nie jak na mistrza szermierki, a jak na syna mordercy! Wszystko przez ciebie, szczurze!

- Twój ojciec trafił tam, gdzie trafił, bo tak nakazuje sprawiedliwość! Sam zasłużył, na swój los… Podobnie jak ty. – rzucił na odchodnym.

Wściekły grymas wykrzywiał twarz pokonanego. A Emily się uśmiechała. Poczuła się, jakby ktoś odciążył z niej wszystkie smutki. Jakże śmieszna wydawała jej się teraz tamta fascynacja Oliverem… Była przekonana, że to miłość, kiedy ktoś wygląda dokładnie tak, jak sobie wymarzysz i posiada zdolności, które czynią z kogoś chodzący ideał. Oliver… nawet zainteresowania miał takie same, jak ona. Lubił tą samą muzykę, co ona. Kochał wybierać się na polowania, tak jak ona. Posługiwał się zręcznie szpadą, co zawsze robiło na niej największe wrażenie. A tymczasem okazało się, że miłość, to ta osoba, która przejrzała twoje najgorsze wady i mimo nich chce z tobą być już zawsze. To ten, dla którego nie musisz się stroić, bo jakkolwiek jesteś ubrana, dla niego jesteś piękna. To ten, przy którym słowa nagany są dla ciebie jak słodka opieka, wyraz troski. To ten, przy którym czujesz, że mogłabyś się zestarzeć.

- Nie!!!

…Lecz chwila, której nikt się nie spodziewa, przybywa w chwili, kiedy myślisz, że już nigdy takiej nie będzie. Terry spojrzał w dół, łapiąc się w pół. Upadł na kolana. Z jego piersi wystawał lśniący patyk szpady, który zaraz schował się w jego ciele i zabłysnął za jego plecami.

Krzyk, krzyk pełen przerażenia, niedowierzania i odrętwienia. Krzyk obłąkany, szaleńczy, rozrywający duszę. Nie krzyczał jednak poszkodowany, ale ten, kto zadał ranę. Wypuścił szpadę z rąk i zerwał się na równe nogi, uciekając z miejsca zdarzenia. – Co ja zrobiłem?! Boże! Co ja zrobiłem?! – darł się w niebogłosy, a jego krzyki roznosiły się echem po całej okolicy.

- Terry…? – szepnęła zdezorientowana dziewczyna. – Terry…?

Jeszcze przed chwilą się uśmiechała. Dalej miała na sobie ten uśmiech. Jej mięśnie jeszcze nie zarejestrowały tego, co przed chwilą zobaczyły oczy. Jej mózg jeszcze tego nie przeanalizował. Stała w miejscu, uśmiechając się do upadającego ciała. – Terry…?

Peter również milczał. Jednak w przeciwieństwie do przyjaciółki dokładnie wiedział, co się stało. Był zwykłym dwunastoletnim chłopcem, ale pojmował istnienie dwóch sił rządzących światem. Sił życia i śmierci. Ale dlaczego teraz… dlaczego właśnie on? Jeszcze kilkanaście minut temu rozmawiali, co będą robić na następny dzień w szkole…

Dziewczyna w jasnej, żółtej sukience pobiegła do leżącego na ziemi Terriego. Patrzył, jak nabiera pewności, jak płacze. Chwyta dłońmi jego twarz, próbując go utrzymać przy przytomności. Mówi do niego. Krzyczy. Jego krew plami jej jasną sukienkę… Obraz staje się zamazany. Płakał.

- Terry. Terry, nie zostawiaj mnie. Mów do mnie. Mów do mnie, słyszysz!

- Emily… - powoli spojrzał jej w oczy. – Wyglądasz prześlicznie.

- Przestań. – łzy ściekały jej z policzków na jego twarz, jego rozcięcie, które towarzyszyło mu w tych najpiękniejszych i najgorszych chwilach.

- Wszystko będzie dobrze, rozpuszczony dzieciaku. – uśmiechnął się lekko. – Nie płacz.

- Ale… - resztkami sił przyciągnął ją do siebie i pocałował. Zamknęła oczy, ściskając jego porozrzucane w nieładzie brązowe włosy.

- Na swoim pierwszym polowaniu… - powiedział, łapiąc oddech. – Noś moją marynarkę.

Oddał ostatnie tchnienie w jej włosy.

Koniec.


Od autorki:

Ostatnią scenę pisałam przy piosence 2.20 girl, bo uważałam, że najlepiej oddawała nastrój tego, co chciałam za chwilę wystukać w klawisze. To już drugie opowiadanie, w którym uśmierciłam na końcu głównego bohatera. Ale pierwsze, które nie ma szczęśliwego zakończenia. No, może oprócz tego, że Chuck zezwolił Emily na udział w polowaniu xD A ona oczywiście miała na sobie jego kurtkę… eee… marynarkę.

Ciężko mi było pisać o czasach sprzed prawie dwustu laty. Było też parę błędów „czysto nielogicznych” – jakby to powiedział Terry. Wiem, że nie ma czegoś takiego jak Szkoła Londyńska (no naprawdę nie wiem, jakie są tam szkoły, musiałam jakąś wymyślić na potrzeby scenariusza ^^), a Peter nie mógłby się tam uczyć zakresu materiału z gimnazjum (chociaż… czy ja wiem, chyba są w Anglii takie uczelnie, gdzie chodzą uczniowie w wieku od 11 do 18 lat). Ale całe opowiadanie by mi się rozjechało, gdybym ich wszystkich poumieszczała w osobnych placówkach, więc tak już zostało.

Postać T. Sholesa wykreowałam na podstawie wizerunku Sherlocka Holmesa. Scenę ze skrzypcami, przyznaję, również nieco zgapiłam z filmu „Młody Sherlock Holmes”. No podobał mi się no :3. A te skrzypce świetnie oddawały wybuchowy charakter postaci, którą chciałam stworzyć. Wszystkie inne podobieństwa (np. szermierka) niezamierzone – one były już wcześniej w planie.

No tak, po tych kilku akapitach można stwierdzić, że całe opowiadanie szlag trafił xD. Nie jestem dobra w pisaniu romansów, a tym bardziej kryminałów. Mam jednak nadzieję, że z wątkiem dramatycznym, ewentualnie „thrillerowskim” poszło mi dobrze :]. Mam też nadzieję, że mimo wielu błędów, moje opowiadanie Wam się podobało.

The Dark Cat ;)

P.S. – Nie zgadniecie, jaka była moja reakcja tuż po zakończeniu opowiadania xD. Tutaj taka scena grozy, umiera główny bohater, a ja… „YES!” xD Bo wreszcie je skończyłam xDDD

Napisane 13 kwietnia 2011 roku.


Haha, dodam jeszcze, że Hermes strasznie mnie zjechała za to zakończenie. Uważam jednak, że byłoby to wtedy takie "opowiadanie o niczym". Ta śmierć to kropka nad i! Nie czepiajcie się :P
Poza tym, "Tajemnica Terriego Sholesa" oraz wcześniejsze "Przebudzenie" to jakoś nie mój styl pisarski. MÓJ styl to fantasy, lub science fiction (i takie książki najbardziej lubię), ale głównie fantasy. Pracuję wciąż nad moją powieścią, która jest z tego gatunku (o geez, to dopiero będzie masakra...), ale spokojne głowy, tam zakończenie będzie happy xD Nie umieszczę go jednak na blogu, bo będzie za długie. Poza tym, skończę je chyba za 10 lat... :P



A tutaj rysunek :)





Jeee! Coraz bardziej wychodzą mi łapy!!! xD